Napisał: Owczy Pasterz – kierownik tej całej filozofii z widokiem. Mieszka w Spalonej, pisze bloga, kosi trawę, rozmawia z gośćmi i czasem z niebem. Częściej z Zuzą.
Niektórzy mówią, że Spalona to koniec świata. Ale my wiemy, że to raczej jego początek. Bo początek, to droga z setkami zakrętów, która prowadzi wprost do serca Kotliny Kłodzkiej. A potem dalej, tam, gdzie serce najmocniej zadrga. A serce mieszkańców Spalonej, jak się okazuje, często bije w rytmie Wrocławia.

Nie po to, by zobaczyć – po to, by poczuć
To nie jest opowieść o weekendowych turystach. To opowieść o tych, którzy wiedzeni głęboką potrzebą wyruszają do tego miasta nie po to, by zobaczyć, ale by poczuć.
Którzy rano wstają przy śpiewie ptaków, przy pierwszych promieniach słońca wyłaniających się zza Gór Złotych, i wsiadają do samochodu albo pociągu, by jeszcze przed 9 stanąć na zaspanym rynku z kawą w ręku na wynos.

Spacerem przez Wrocław – śladami serca
A potem? Potem spacerują, bo tak ich prowadzi wewnętrzna natura. Ich trasa czasem biegnie wzdłuż Odry, spod Hali Targowej aż do ZOO. Albo odwrotnie – z ul. Fryderyka Joliot-Curie, przez Katedralną i wyspy na Odrze, po bulwar Zwierzyckiego i Mosty Mieszczańskie.
Inni wybierają Dzielnicę Czterech Świątyń, by przeglądać się w sennych jeszcze Mleczarniach czy Bułkach z masłem, by zatonąć w mroku wciąż śpiących pasaży, by w końcu dotknąć murów synagogi czy kościołów, a na koniec utknąć przed szybą jednego z zakładów pogrzebowych, gdzie zjawiskowa urna jak magnes przyciągnie ich wzrok.

Tramwaje, mosty i duchy Wrocławia
Niektórzy, jak donoszą pogłoski, przejeżdżają tramwajem nr 17 z Kleciny aż na Sępolno – tylko po to, by posłuchać dźwięku szyn, dzwonków tramwajowych i patrzeć na przesuwające się za oknem obrazy.
Jeszcze inni idą na Dworzec Główny, kupują dużą kawę na najdłuższy peron i z gorącym kubkiem stają w milczeniu na jednym z końców hali peronowej. Patrzą na pociągi odjeżdżające do Warszaw, Gdyń, Krakowów, Berlinów czy Prag – i popijają czarny napój, nieznacznie przy tym siorbiąc.
Są tacy, którzy przechodzą w tę i z powrotem po moście Zwierzynieckim, Grunwaldzkim czy Pomorskim – gdzie czują się jakby zawieszeni. Niektórzy jeżdżą rowerami miejskimi, bo tak im jakoś po holendersku do głowy uderza. A ci, którzy dotrzymują kroku Odrze, idąc wzdłuż jej biegu po wałach na Kowalach, Zalesiu czy Kozanowie, przymykają oczy i słuchają gwaru budzących się do życia beach barów.

Lotnisko i przyziemienie
Ci bardziej odlotowi udają się na taras widokowy wrocławskiego lotniska im. Mikołaja Kopernika, by odprowadzać wzrokiem startujące samoloty i bić brawo tym, które właśnie wylądowały.
Mieszkańcy Spalonej doskonale wyczuwają zmiany ciśnienia, przyspieszenia, mocne lub delikatne przyziemienia podczas lądowania. Nie wiedzą, skąd tak mają. Ale wiedzą, że muszą to od czasu do czasu poczuć. Lub przynajmniej zapytać o lot wychodzących przez rozsuwane drzwi pasażerów. Choć to często wzbudza wśród nich zdziwienie… albo podejrzliwość.

Duchy, które mówią różnymi językami
Wreszcie ci, co nie lubią wracać za wcześnie do Kotliny Kłodzkiej, zaszywają się w starych zaułkach miasta – na Starym Mieście, ale i w dzielnicach, które po wojnie przestały istnieć. Tam próbują spotkać prawdziwe wrocławskie duchy.
I wszystko im jedno, czy będą mówiły po polsku, niemiecku czy czesku – bo i tak ze strachu nic nie zrozumieją…
Spalona i Wrocław – początek i koniec tej samej drogi
To nie jest przewodnik. To jest historia podróży z miejsca, gdzie mijasz na zakręcie zapatrzone jelenie, do miejsca, gdzie tramwaj skrzypi na Rondzie Reagana.
I tak ma być. Bo początkiem tej historii jest Spalona. A końcem – Wrocław.
Lub odwrotnie.